.: Uciekinier z Auschwitz
Strona główna
Aktualności
Historia obozów
Władze zwierzchnie
Obozy zagłady
Obozy koncentracyjne
KL Lublin (Majdanek)
   Obóz
    Założenia i budowa
    Organizacja obozu
    Obsada stanowisk
    FKL
   Podobozy
   Więźniowie
    Oznaczenia
    Funkcyjni
    Samopomoc i konspiracja
   Ucieczki
   Warunki bytowania
   Eksterminacja
   Grabież
   Kalendarium
   Obóz NKWD
   Procesy zbrodniarzy
   Muzeum
   Galeria
   Zdjęcia archiwalne
   Zdjęcia współczesne
Biogramy
Eksperymenty
Dokumenty
Słowniczek obozowy
Filmy
Czytelnia
Autorzy
Linki
Bibliografia
Subskrypcja
Wyróżnienia
Księga gości

Uciekał całe życie: najpierw przed Niemcami, potem przed komunistami, teraz w świat - przed starością

Chociaż była to jedna z najsłynniejszych ucieczek z Auschwitz, słyszało o niej niewielu. Ci, którzy słyszeli, mówią: przełomowa, brawurowa, niezwykła. Przełomowa dla więźniów obozu, którym dala nadzieję. Brawurowa, bo uciekinierzy przebrali się za niemieckich żołnierzy, a z obozu wyjechali autem komendanta. Niezwykła, bo nie pociągnęła za sobą ofiar. - W 1942 roku Niemcy rozstrzeliwali 10 więźniów za każdego, który zbiegł z Auschwitz. Nas było czterech. Niemcy nie zabili nikogo - mówi Kazimierz Piechowski, jedyny z uciekinierów, który żyje do dziś.

88-letni Piechowski nie wygląda na swoje lata. Wysoki, wyprostowany, nadspodziewanie sprawny jak na swój wiek i cztery przeżyte zawały. Wciąż ciekawy świata, pełen życia i pomysłów na przyszłość.

Taki był zawsze. Po klęsce wrześniowej próbował przedostać się do Francji. Nie udało się. Trafił do wiezienia w Sanoku, potem do Krakowa, Nowego Wiśnicza, wreszcie do Auschwitz. - Niemcy chcieli nas złamać, sprowadzić do poziomu zwierząt, które myślą tylko o jedzeniu - wspomina Piechowski - I to im się udawało.

Głód wypierał z mózgu każdą myśl, która nie niosła ze sobą smaku i zapachu jedzenia. Z zazdrością graniczącą z nienawiścią spoglądał w miski innych, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dostali większej porcji. Bo większa porcja to więcej sił do pracy. A brak sił oznaczał wyrok śmierci.

Piechowski nie miał szczęścia do pracy. Mimo że był młody, tracił siły z dnia na dzień. Wiedział, że długo nie wytrzyma. Że skończy jak ci, którzy wstawali rano i stwierdzali, że wolą umrzeć, niż zmierzyć się z kolejnym dniem. Szli więc na druty i ginęli. Od prądu albo od kuli.

Też by tak zrobił, gdyby nie to, że niemiecki kapo Otto Küssel przydzielił go do komanda pracującego w magazynach. Niemcy składowali w nich towary przywożone z Rzeszy: mundury, żywność, broń. Piechowski uświadomił sobie, że los daje mu szansę. W magazynach było cieplej, łatwiej o garść mąki z rozdartego worka czy pół kubka syropu ze sprytnie przedziurawionej puszki. - Myślałem o jednym: żeby nie podpaść i nie stracić tej pracy. Żeby przeżyć - wspomina Kazimierz Piechowski.

I pewnie podjąłby próbę przetrwania, gdyby nie przyjaciel Eugeniusz Bendera, Ukrainiec, którego Niemcy wpisali na listę więźniów przeznaczonych do likwidacji. Bendera znał się na samochodach jak mało kto, cieszył się wśród niemieckich strażników zasłużoną renomą, ale odwołania od wyroku nie było. Bendera musiał uciekać. I to szybko. Zwierzył się ze swoich planów Piechowskiemu. - Uciekaj ze mną, w każdej chwili mogę mieć samochód - kusił.

Wspólne plany zaczęli snuć, kiedy Piechowski odkrył w magazynach pomieszczenie z mundurami, butami, hełmami, bronią i amunicją. Do rozwiązania mieli dwa problemy. Pierwszy (jak dostać się do magazynu z mundurami) rozwiązali szybko. Odkryli, że można wejść przez bunkier z koksem. Drugi problem (co zrobić, by nikt przez nich nie stracił życia) wydawał się nie do rozwiązania. Niemcy wyznawali zasadę odpowiedzialności zbiorowej - jeśli więzień uciekł podczas pracy, rozstrzeliwali dziesięć osób z jego komanda. Jeśli po pracy - dziesięć osób z baraku.

Piechowski znalazł sposób. Wymyślił, że za bramę wewnętrznego obozu wyjdą z wózkiem. Rollwagenkomando będzie fikcyjne, w dodatku uciekną z niego wszyscy, więc nie będzie kogo rozstrzelać.

Najmniejsze Rollwagenkomando musiało liczyć cztery osoby. Ze znalezieniem chętnych nie było problemu. Do Kazimierza Piechowskiego i Eugeniusza Bendery dołączyli Józef Lempart (ksiądz z Wadowic) i Stanisław Jaster (młody żeglarz i harcerz). Razem dopracowali szczegóły planu. Ustalili, że uciekną w sobotę po południu, kiedy większość esesmanów wyjeżdża z obozu.

20 czerwca 1942 roku (dokładnie w drugą rocznicę pobytu Piechowskiego w obozie) spotkali się po pracy na strychu baraku. Zrobili ostatnią odprawę. Potem załadowali na wózek kartony, obierki i ruszyli pod bramę z napisem „Arbeit macht frei". Piechowski zameldował strażnikowi wyjście komanda do obozu zewnętrznego. Wiedział, że wszystkie komanda są wpisane do specjalnej książki. Że jeśli strażnik sprawdzi, cały plan spali na panewce. Ale nie sprawdził.

Ruszyli w stronę garażu. Bendera pokazał im przygotowany do drogi samochód komendanta obozu Rudolfa Hössa: lśniącego steyra 220. Został przy aucie, pozostała trójka ruszyła do koksbunkra. Podnieśli klapę, zeszli. Po chwili byli w magazynach.

Wyważyli drzwi do pomieszczenia z wojskowym wyposażeniem. Włożyli niemieckie mundury, wzięli broń i amunicję. Kazimierz Piechowski, biegłe mówiący po niemiecku, włożył mundur oficera. Włamali się do biura głównego po klucze do rampy samochodowej. Umundurowani i uzbrojeni wyszli na zewnątrz. Od wieżyczki i strażnika z cekaemem dzieliło ich 60 metrów.

Podjechał Bendera, wciąż w więziennym pasiaku. Piechowski władczym gestem wysłał go do magazynu. Kiedy Bendera przebierał się w niemiecki mundur, oni załadowali do wozu broń i amunicję. Po chwili razem ruszyli ku drugiej bramie.

Ostatni szlaban. Mieli nadzieję, że na widok samochodu strażnik automatycznie go podniesie. Nie podniósł. Piechowski uchylił drzwi i rzucił: „Do jasnej cholery, śpisz czy co? Otwieraj!" Otworzył. Byli wolni.

W pogoń za nimi ruszyły gestapo, policja kryminalna i straż graniczna. W obozie wrzało. Więźniowie przekazywali sobie informację o ucieczce z baraku do baraku, z ust do ust. Wieść o wyczynie podnosiła na duchu, pozwalała uwierzyć, że butnych Niemców można wywieść w pole. Do obozu przyjechała specjalna komisja z Berlina, kilku esesmanów wylądowało na froncie wschodnim. Cala odpowiedzialność spadla jednak na kapo - Kurta Pachalę, Niemca. Władze obozu poddały go śledztwu i torturom. Osiem miesięcy później Rachala umarł śmiercią głodową.

O tym wszystkim Kazimierz Piechowski dowiedział się dopiero po wojnie. Po szczęśliwej ucieczce z obozu dotarł do wsi pod Kielcami, gdzie pod przybranym nazwiskiem pracował jako parobek. Kilka miesięcy później skontaktował się z partyzantami i aż do rozwiązania AK walczył w oddziale „Garbatego”. Był dwukrotnie ranny.

Po wojnie wrócił do Tczewa. Wolnością nie cieszył się długo. Aresztowany przez UB, oskarżony o zatajenie akowskiej przeszłości, został skazany na 10 lat więzienia. Na wolność wyszedł po siedmiu.

Najlepsze lata spędził w niewoli: w Auschwitz i polskim więzieniu. Nie chciał stracić kolejnych. - Pracowałem ciężko i sumiennie - mówi dziś. - Byłem posłuszny i grzeczny. Do partii nie zapisałem się nigdy, ale kiedy trzeba było iść na pochód, szedłem. Bałem się, strach z Auschwitz nie chciał mnie opuścić.

O tym zapomnieć się nie da. Przez prawie pół wieku nie miał sił, by ponownie stanąć przed bramą obozu. Pojechał tam dopiero kilka lat temu. Po raz drugi wszedł na teren obozu w ubiegłym roku, kiedy Marek Tomasz Pawłowski, producent i reżyser z Warszawy, postanowił zrobić dokument o jego ucieczce (26 marca film zostanie pokazany w 1 programie TVP). - Poznałem tę historię przez przypadek, ale od razu wiedziałem, że to fantastyczny materiał - mówi Pawłowski.

Na podobny pomysł wpadły już na początku lat 60. władze PRL. Jaster nie przeżył wojny, ksiądz Lempart zginął w wypadku dwa lata po wojnie, do Warszawy zaproszono więc Piechowskiego i Benderę. - To dobra historia na film - przekonywali partyjni działacze. - My ten film zrobimy, ale dobrze byłoby wspomnieć, że ucieczkę inspirował nasz premier Józef Cyrankiewicz, też więzień Oświęcimia - sugerowano. Nie zgodzili się. – I całe szczęście - mówi Pawłowski. - Cieszę się, że mogłem opowiedzieć nie tylko o ucieczce, ale o całym, fascynującym życiu pana Kazimierza.

Na początku lat 90. Piechowski sprzedał ziemię pod Gdańskiem. Firma, która postawiła na niej hipermarket, zapłaciła mu tyle, że nie musi martwić się o pieniądze. Ale chociaż miał już wtedy 70 lat, nawet przez chwilę nie pomyślał o spokojnej starości. Ruszył z żoną w świat. - Zawsze marzyłem o dalekich podróżach i chyba Boziczek mnie w końcu polubił, bo dał mi szansę - mówi z uśmiechem.

Zwiedził ponad 60 krajów na wszystkich kontynentach. Mówi, że dziś ucieka w świat, żeby nie stetryczeć. I chociaż przeżył cztery zawały serca, wciąż planuje nowe podróże. Na żonie wymógł obietnicę, że pochowa go w tym kraju, w którym umrze.

Dariusz Koźlenko
[Newsweek, Nr 10/2007, 11 marca 2007]

- - - - - - - - - - - -
<-powrót | w górę

© Copyright Szycha (2004-2015)