.: Abraham i Szlama Dragonowie
Strona główna
Aktualności
Historia obozów
Władze zwierzchnie
Obozy zagłady
Obozy koncentracyjne
KL Lublin (Majdanek)
   Obóz
    Założenia i budowa
    Organizacja obozu
    Obsada stanowisk
    FKL
   Podobozy
   Więźniowie
    Oznaczenia
    Funkcyjni
    Samopomoc i konspiracja
   Ucieczki
   Warunki bytowania
   Eksterminacja
   Grabież
   Kalendarium
   Obóz NKWD
   Procesy zbrodniarzy
   Muzeum
   Galeria
   Zdjęcia archiwalne
   Zdjęcia współczesne
Biogramy
Eksperymenty
Dokumenty
Słowniczek obozowy
Filmy
Czytelnia
Autorzy
Linki
Bibliografia
Subskrypcja
Wyróżnienia
Księga gości

W którym miejscu gaz dostawał się do komory, z góry czy z boku?

Szlama: Z boku. W górnej części ściany bocznej były dwa małe otwory czy okienka z grubego hermetycznego drewna. Tamtędy właśnie wrzucano gaz. To esesman wsypywał go do środka przez okienko. Było ono umieszczone dość wysoko, dlatego esesman musiał wchodzić na małą drabinę. Podczas całej akcji miał założoną maskę przeciwgazową.
Po jakimś czasie jeden z lekarzy SS oznajmiał, że ludzie w komorze są martwi. Mówil: "Es ist fertig" (Gotowe). Potem odjeżdżał samochodem Czerwonego Krzyża.

Spalanie zwłok zamordowanych ludzi. Fotografia wykonana z ukrycia przez więźniów Żydów z Sonderkommando w 1944 r.

Widzieli Panowie czasami, jak wsypywano gaz?

Abraham: Tak, raz widziałem. Oczywiście nie chcieli, żebyśmy to widzieli. Ale ja widziałem.

Pamięta Pan to?

Szlama: Kiedy przyjechał transport, na rampie stal samochód ze znakiem Czerwonego Krzyża, w którym były już puszki z gazem. Jak tylko zakończono selekcję i ludzie zostali odwiezieni z rampy do krematorium, samochód też pod krematorium. Kiedy wszyscy ludzie znajdowali się już w komorze gazowej, wyjęto puszki z gazem z samochodu i otwarto je specjalnym przyrządem. Obserwowałem, jak esesman naciskał na otwieracz butem. Zawartość wsypano do komory gazowej, a ludzie wdychali to około dziesięciu minut lub kwadransa. Instynktownie uciekali do drzwi. Początkowo z wewnątrz słychać było stukanie; ludzie, którzy natychmiast nie umarli, stukali do drzwi. Jednak Niemcy czekali, aż wszystko się uspokoi. Gdy tylko umilkły krzyki i stukanie, esesmani siedli do auta i odjechali.
Abraham: Tak, puszki z granulkami cyklonu B otwierano zaraz po przyjeździe samochodu z Czerwonym Krzyżem. Puszki wyglądały jak duże konserwy z ogórkami. Były z blachy, a esesmani otwierali je specjalnymi otwieraczami. Zawartość wsypywano bez puszki.

W jaki sposób wyciągano zwłoki z komory gazowej?

Abraham: Zwłoki wyciągano rękami za pomocą pasów. Taki pasek przywiązywano do ręki lub nogi i w ten sposób wyciągano. Zwłok nie można było chwycić ręką, bo były za śliskie [Zwłoki były zabrudzone krwią i ekskrementami]. Kiedy koledzy zaczynali pracę w komorze gazowej, my usuwaliśmy ubrania na bok, żeby zrobić im trochę miejsca na zwłoki.
Szlama: Moll otwierał drzwi do komory gazowej, a my zakładaliśmy maski przeciwgazowe i wyciągaliśmy ciała z komory wąskim korytarzem z powrotem do rozbieralni - do szatni - a stamtąd korytarzem do pomieszczenia z urządzeniami spaleniskowymi.
Abraham: Podłoga krematorium była betonowa, dlatego stosunkowo łatwo można było po niej ciągnąć zwłoki. Ale tutaj trzeba je było przenosić przez dłuższy odcinek, niż w przypadku dołów.
Szlama: W pierwszym korytarzu przy drzwiach wejściowych fryzjerzy obcinali im włosy, a w drugim dentyści wyrywali zwłokom złote zęby i ściągali z palców pierścionki. Potem ciągnęliśmy je do hali pieców.

Gdzie znajdowały się urządzenia spaleniskowe w krematoriach IV i V?

Szlama: Piece były po prawej stronie, a komora gazowa po lewej. W środku była rozbieralnia [Opis od strony budynku "Sauny". Punktem odniesienia jest teren krematorium II i III].

Ile pieców było w krematorium IV?

Szlama: Pieców było osiem.

Jak wyglądały te piece?

Szlama: W dolnej części pieców rozpalano ogień koksem lub takim węglem. Same piece znajdowały się wyżej. Drzwiczki tez znajdowały się trochę bardziej u góry. Były bardzo ciężkie i pó1okrągłe. Używaliśmy blaszanych noszy. Kładło się na nie martwe ciało, wpychało nosze ze zwłokami do ognia i wyciągało z powrotem.
Zwłoki układano na metalowych noszach, które stawiano na zamontowanych kółkach i tak wsuwano je do pieców. Ciała układano trójkami: dwa leżały równolegle, z głowami obok siebie, trzecie zwłoki leżały z nogami przy głowach tamtych dwóch.
Kiedy trzecie ciało kładziono na nosze, to te dwa, które już do połowy były w piecu, zaczynały się palić. Ręce i nogi kurczyły się z gorąca i z tego powodu musieliśmy się bardzo spieszyć. Spieszyliśmy się też dlatego, że kończyny sztywniały i kurczyły się tak szybko, że trudno było położyć na nosze trzecie ciało. Noszami posługiwano się w ten sposób, że dwóch więźniów unosiło nieco koniec noszy od strony pieca, a jeden więzień drugi koniec. Po wsunięciu noszy do pieca jeden z więźniów przytrzymywał ciała za pomocą specjalnych grabi, którymi posługiwał się jak widelcem, a dwóch pozostałych wyciągało nosze spod zwłok. Kiedy piec był już pełny, zamykano drzwiczki i szliśmy do drugiego pieca. Proces palenia trwał 15 do 20 minut.
Potem otwierano drzwiczki i wsuwano następne zwłoki.

Więźniowie demonstrują pracę w krematorium. Fotografie wykonane w KL Dachau, kwiecień 1945

Co robiono z kośćmi, które się nie spaliły?

Szlama: Obok krematorium był taki betonowy plac, dobre dziesięć metrów. Tam składowano wszystkie nie spalone części, a więźniowie z Sonderkommando musieli tłuc wszystkie kości za pomocą drewnianych kloców. Potem ładowano ten proch na ciężarówkę i wysypywano do rzeki. Kiedy przybywało mniej transportów, choć wiadomo było, ze będą następne, to przydzielano nas do "Abbruchkommando" [Komando to zajmowało się demontażem i rozbiórką różnych budynków i urządzeń głównie po to aby uzyskać materiały budowlane.].

Czy wokół krematorium IV były posterunki wartownicze?

Szlama: W drodze do pracy więźniowie zawsze byli nadzorowani.
Abraham: Wszystko było ogrodzone i zamknięte.

To znaczy, że nie każdy mógł wejść i wyjść, jak chciał?

Szlama: Wstęp był całkowicie zabroniony. Nawet Niemcom nie wolno było wchodzić [Mimo całkowitego zakazu wstępu do krematorium, niektórzy więźniowie, jak np. elektrycy czy monterzy, uzyskiwali pozwolenie wejścia w celu wykonania różnych prac. Dzięki temu możliwy był przepływ informacji z i do obozu.].

Żyliście w ciągłym strachu przed śmiercią?

Abraham: Tak, zawsze. Od czasu do czasu chodziły pogłoski, że chcą nas zabić

Kto rozpowszechniał takie pogłoski?

Abraham: Wiadomo było, co zrobili z więźniami z poprzedniego Sonderkommando. Znaliśmy nawet szczegóły dotyczące tego mordu. Żyliśmy ze świadomością, że przed nami stracono całe grupy więźniów Sonderkommando. Było logiczne, że nasz czas też kiedyś się skończy. Pewnego dnia przebywaliśmy na bloku, kiedy Niemcy zameldowali, że w krematorium będzie specjalna robota dla więźniów z Sonderkommando. W ciągu jednego wieczora wszyscy zostali wymordowani. Inną grupę członków Sonderkommando wyekspediowali gdzieś wagonami kolejowymi, argumentując, że zostaną przeniesieni do innej pracy. Wszystkich wymordowali. W tym czasie, kiedy my pracowaliśmy w Sonderkommando, przewinęły się przez nie trzy grupy więźniów. Przed naszym przybyciem Niemcy zamordowali wszystkich więźniów z poprzedniego Sonderkommando. To było wtedy, kiedy my byliśmy jeszcze w bloku 2. Niemcy wymienili wtedy od razu wszystkich więźniów z Sonderkommando. Mieliśmy szczęście, że sztubowych to nie dotyczyło. Jednak później się to zmieniło. Spośród wszystkich 800 więźniów zatrudnionych przy rożnych pracach Niemcy wybrali około 200 i zabili ich gdzieś poza obozem. Zawsze mięliśmy nadzieję, że nam uda się tego uniknąć, żebyśmy mogli potem opowiedzieć o naszych przeżyciach. To był ważniejszy powód, niż ocalenie samo w sobie.
Szlama: Przed grudniem 1942 roku w Sonderkommando pracowali przede wszystkim Żydzi słowaccy. Wymordowano ich w krematorium obozu macierzystego Auschwitz. Do mojej grupy należało dwustu więźniów, później ich liczba wzrosła do czterystu. Pamiętam trzech kolegów - Mandelbauma, Sussnera i Taubera. Dwustu posłano później do Lublina.
Przyjechało stamtąd potem 20 Rosjan - nie-Żydów. Właśnie od nich dowiedzieliśmy się, że tych 200 członków Sonderkommando, którzy przyjechali do Lublina, Niemcy wymordowali. W 1943 roku dołączono do naszej grupy 200 Żydów z Grecji. W 1944 roku do Sonderkommando trafiło jeszcze 500 Żydów z Węgier. W październiku 1944 roku, po nieudanym buncie członków Sonderkommando, zamordowano 500 więźniów, 400 z nich na dziedzińcu krematorium IV, a pozostałych 100 na placu obok krematorium II. W tym samym miesiącu Moll wybrał jeszcze 200 członków Sonderkommando i wysłał ich do Auschwitz. Według relacji więźniów z komanda "Kanada", które zajmowało się sortowaniem zagrabionego żydowskiego mienia, więźniów tych zagazowano w budynku, w którym dezynfekowano ubrania pochodzące z "Kanady". Dezynfekcje takie przeprowadzano przy użyciu cyklonu B, a więc tego samego gazu, którego używano do mordowania ludzi. W listopadzie 1944 roku 100 członków Sonderkommando przeniesiono do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Zostali tam umieszczeni jako "komando karne". Żaden z nich nigdy już nie powrócił.

Napięcie psychiczne, które Wam towarzyszyło, było z pewnością ogromne i bez wątpienia o wiele większe niż to, którym poddani byli inni więźniowie pracujący dla nazistów podczas Zagłady. Czy pamiętacie twarze kolegów z Sonderkommando, którzy wracali z pracy?

Abraham: Kiedy przyjeżdżały transporty, byliśmy bardzo przygnębieni. Ale łez u nikogo nie zauważyłem. Łzy wyschły już dawno temu. I z czasem przyzwyczailiśmy się do tej strasznej rutyny, z którą przyszło nam żyć. Fakt, że tam byliśmy, traktowaliśmy jako nasze przeznaczenie. Nie mieliśmy poczucia winy.

Powiedział Pan, że "przyzwyczailiście się". Czy naprawdę można się przyzwyczaić do takiej pracy?

Abraham: To jest niestety możliwe. Jak inaczej można wyruszyć na wojnę i rozstrzeliwać ludzi? Do tego trzeba się przyzwyczaić. Pierwszego dnia jest to szczególnie trudne, ale potem człowiek się przyzwyczaja. Pierwszy dzień jest krytyczny i straszny. W następnych dniach było już lżej. Lekarz tez musi się przyzwyczaić do nieprzyjemnych rzeczy.

Czy byliście czasem gotowi położyć kres tym koszmarom?

Szlama: Były takie chwile, kiedy już nie mogliśmy wytrzymać. Ale temu uczuciu towarzyszyła również nadzieja, że może uda nam się kiedyś uciec. Może przeżyjemy.

Czy któryś z Waszych kolegów popełnił samobójstwo?

Szlama: Było kilka przypadków, ze więźniowie "szli na druty", ale nie zdarzało się to zbyt często.

Czy przed wybuchem buntu Sonderkommando próbowano zorganizować jakiś ruch oporu?

Szlama: Kiedy pełniliśmy funkcję sztubowych, postaraliśmy się o noże i kiedy zebraliśmy się wieczorem na bloku, postanowiliśmy, że napadniemy na niemieckich wartowników w drodze do pracy i uciekniemy rurami kanalizacyjnymi. Wiedzieliśmy, że inaczej nie wydostaniemy się z Birkenau, dlatego nie mieliśmy nic do stracenia. Powiedziałem do kolegów: "Jeśli ucieczka się nie powiedzie, to umrzemy właśnie teraz, a nie w przyszłym roku".

Mogliby Panowie zdradzić więcej szczegółów na temat przygotowań do tej ucieczki?

Szlama: Ja zorganizowałem noże i piły, którymi mieliśmy ściąć drzewa. Chcieliśmy z nich zrobić małe łódki, w których po ucieczce przepłynęlibyśmy kanałami. Mieliśmy też gumowe poduszki, dzięki którym możliwe byłoby utrzymanie się na powierzchni wody. Według planu mieliśmy napaść na około piętnastu lub dwudziestu esesmanów, którzy tamtej nocy pełnili służbę i odebrać im broń. Byliśmy przekonani, że nasz plan się powiedzie.
Ja należałem do tych, którzy obmyślili sobie taki plan i powiedziałem wszystkim, że mogą mi zaufać. Przy opracowywaniu planu pomagał mi Henryk Fuchsenbrunner z Krakowa [prawdziwe imię i nazwisko - Henryk Tauber] który dobrze znał okolicę i mógł zaplanować trasę ucieczki. Kiedy dziś myślę o tym planie, to zdaję sobie sprawę, że nie mieliśmy żadnych szans powodzenia. Ale wtedy nie było nic do stracenia, bo wiedzieliśmy, że żywi z Birkenau nie wyjdziemy. Dlatego byliśmy gotowi podjąć to ryzyko. Jednak ciągle zwlekaliśmy z realizacją planu i w końcu nic z tego nie wyszło.

Czy istniał jakiś plan, który obejmowałby innych członków ruchu oporu?

Szlama: Mieliśmy przeprowadzić powstanie wraz z więźniami z ruchu oporu z obozu macierzystego Auschwitz I. W czasie jego trwania planowaliśmy wysadzić obóz i zabić Niemców. Najważniejszym zadaniem miało być wyłączenie elektryczności w obozie i w ogrodzeniu. Wszystko miało się rozpocząć w chwili powrotu z pracy komand zewnętrznych, a więc tych więźniów, którzy pracowali poza obozem. Kiedy komanda zewnętrzne wracały z pracy, esesmani gromadzili się przy bramie obozowej. My mieliśmy zaatakować za pomocą granatów ręcznych i innej broni, jaką zorganizowaliśmy przez cały ten czas. Jako pierwszy termin przewidziano święto Bożego Narodzenia, kiedy to w obozie było mniej esesmanów, gdyż wielu pojechało na urlop. Jednak termin został przesunięty.

Czy mógłby Pan opisać przebieg buntu?

Szlania: Bunt rozpoczął się w październiku 1944 roku. Wyprowadzono naszą grupę z krematorium IV na dziedziniec i rozpoczęto selekcje. W tamtym okresie przyjeżdżało coraz mniej transportów i większość więźniów z Sonderkommando nie było już potrzebnych. Niemcy chcieli wyselekcjonować dokładnie 100 więźniów. Kilku z nas natychmiast chciało rozpocząć powstanie, bez czekania na rozkaz, bo przygotowania nie były jeszcze zakończone. Powiedziałem do nich: "Nie możemy zacząć, dopóki nie dostane rozkazu, żeby wydać granaty". Plany nie były jeszcze dopracowane. Nie wszyscy wiedzieli o tej naszej spontanicznej decyzji. Jednak w chwili kiedy decyzja już zapadła, uderzyliśmy na esesmanów ze wszystkim co mieliśmy pod ręką. Zraniliśmy 12 Niemców. Było chyba dwóch czy trzech zabitych [Zginęło wówczas trzech ss-manów]. Natychmiast na teren krematorium ściągnęły posiłki SS, otworzono ogień i zajęto teren. Powstańcy podpalili budynek, podkładając ogień pod materace w sztubach mieszkalnych. Pożar był tak duży, że nie mogłem się już dostać do granatów. Bałem się, że ukryte w ścianie granaty eksplodują i w ten sposób Niemcy dowiedzą się o istnieniu organizacji. Na szczęście drewniany dach zawalił się, grzebiąc pod sobą sztuby mieszkalne. Dzięki temu esesmani nie mogli niczego odkryć. W rezultacie granaty nie wybuchły. Chcieliśmy zwiać, ale praktycznie byliśmy otoczeni i nie mogliśmy uciec. Wokół krematorium było ogrodzenie pod prądem, a brama została zamknięta. W trakcie buntu Niemcy zabili ponad 500 spośród 700 więźniów z Sonderkommando.
Abraham: Pamiętam, że do buntu doszło z powodu rozkazu wyselekcjonowania 100 członków Sonderkommando. Staliśmy na placu apelowym przy krematorium IV i nie wiedzieliśmy, kto był na liście. Część z nas posiadała broń, taką jak łomy, noże i inne. Wiedzieliśmy, że nie mamy nic do stracenia i że w końcu trzeba zacząć działać. Kilku więźniów rzuciło się na esesmanów. Korzystając z powstałego zamieszania, zaczęliśmy uciekać. Jednak nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku mam się udać. Najważniejsze, żeby uciec. Niemcy zaczęli strzelać i trafili kilku z nas. My biegliśmy dalej. Były właściwie tylko dwa wyjścia: w kierunku krematorium V lub w kierunku ulicy obozowej.

Biegliście pojedynczo czy w grupie?

Abraham: Ja biegłem sam; jak kula któregoś trafiła, to padał trupem. Reszta rozproszyła się w różnych kierunkach. Dobiegliśmy do krematorium V i nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie. Wtargnęliśmy do krematorium i próbowaliśmy się ukryć. W każdej chwili groziła nam śmierć. Później Niemcy zarządzili apel dla nas wszystkich i rozkazali wyjść z szeregu czterem więźniom. Mój brat, ja i jeszcze dwóch z Sonderkommando wystąpiliśmy z szeregu. Esesmani odprowadzili nas. Jeszcze zanim opuściliśmy teren krematorium, ktoś strzelił mi w nogi z karabinu. Upadłem na ziemię i nie mogłem się podnieść. Esesmani otoczyli mnie. Później przydzielono do mnie wartownika, żebym nie mógł uciec. To było na dziedzińcu krematorium V. Zwróciłem się do wartownika: "Dlaczego mnie pilnujesz? Zastrzel mnie. Będzie koniec, a ty będziesz mógł zniknąć". Odpowiedział po niemiecku: "Nie dostałem takiego rozkazu" i dalej mnie pilnował. Nagle podszedł jakiś starszy Niemiec, który pracował przy nas w Sonderkommando. Był dobrym człowiekiem, przynosił nam czasem coś do jedzenia. Kiedy zobaczył, że jestem ranny, sprowadził ludzi, którzy przenieśli mnie do szpitala. Oprócz mnie był tam jeszcze jeden zraniony kulą kapo Volksdeutsch i jeden kolega z Sonderkommando, pochodzący z Grecji. Pracował tam pewien żydowski chirurg z Warszawy. Właśnie ten lekarz mi pomógł.

Co się stało z Panem po stłumieniu buntu?

Szlama: Kiedy dostałem się już na teren krematorium V, ukrywałem się przez jakiś czas za stosem drewna. Mój przyjaciel Tauber schował się w krematoryjnym kominie. Niemcy zajęci byli w tym czasie rozstrzeliwaniem tych, którzy przeżyli. Następnie skierowali do krematorium IV kolejnych 100 więźniów - uczestników buntu, bo trzeba było jeszcze spalić zwłoki. Potem skontaktowałem się z moim bratem, który leżał w szpitalu. Wszyscy, których nie rozstrzelano, zostali przesłuchani. Ale nikt nie otworzył ust. Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy o niczym nie wiedzieli.

Na czym polegała praca w krematorium V tuz przed jego likwidacją?

Szlama: Krematorium V było czynne prawie do ostatnich dni. Zostało wysadzone w powietrze przez Niemców na krótko przed opuszczeniem przez nich obozu. W tym czasie w krematorium palono zwłoki tylko tych więźniów, którzy umarli lub zostali zamordowani w obozie, gdyż nowe transporty już nie przyjeżdżały. W krematorium pracowało wówczas 30 więźniów, reszta była zatrudniona przy demontażu krematoriów II i III. Ja też brałem udział w tych pracach od listopada 1944 roku. Powiedziano nam, że cała aparatura i wszystkie urządzenia zostaną wywiezione do Gross-Rosen. Pracowałem też przy demontażu krematorium IV, które zostało zniszczone w czasie buntu. Rozebraliśmy ściany i część żelaznej konstrukcji. Ja mieszkałem w krematorium III do listopada 1944 roku. Potem całą grupę więźniów z Sonderkommando, którzy wciąż jeszcze byli potrzebni, przeniesiono na odcinek BIId i umieszczono w bloku 13.

Kiedy dowiedzieliście się o likwidacji obozu?

Abraham: Na kilka dni przed wyzwoleniem 18 stycznia 1945 roku. W tym dniu staliśmy gotowi do wymarszu. Wtedy nagle wydano rozkaz: "Sonderkommando, z powrotem do bloku!" To był dla nas zły znak. Od razu zrozumieliśmy, że to oznacza wymordowanie nas następnej nocy. Uciekliśmy z bloku, kiedy wydano ogólny rozkaz: "Wszyscy opuszczają obóz!" W ten sposób my także opuściliśmy Birkenau. Najpierw poszliśmy do Auschwitz. Tam esesman Hossler próbowal nas jeszcze "pogonić". Później rozpoczął się tak zwany marsz śmierci. Ciężko mi się szło z powodu rany na nodze. W Auschwitz znalazłem kuzyna, który pracował w pralni. Mieli tam specjalny wózek do prze-wozu bielizny. Zabrał ten wózek z sobą, i wsadził mnie do niego. Koledzy, którzy szli z nami, ciągnęli mnie w wózku przez cały marsz śmierci. Niemcy przyzwolili na to, bo mogli użyć wózka do swoich celów, to znaczy załadowali na niego cały bagaż wartowników, którzy zostali przydzieleni do pilnowania nas. Pod koniec pierwszego dnia dotarliśmy do Pszczyny, takiego małego miasta. Tam przenocowaliśmy na boisku. Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Powiedziałem do mojego brata Szlamy: "Mam przeczucie, że zamordują mnie po drodze. Jeśli znasz jakąś możliwość ucieczki, to znikaj, żeby chociaż jeden z nas przeżył". I tak rzeczywiście się stało. Mój brat uciekł na trasie marszu wraz z Fuchsenbrunnerem, który służył w wojsku polskim i dobrze znał drogę. Po prostu wyszli z szeregu i skręcili w prawo bez oglądania się za siebie i sprawdzania, czy ktoś zauważył ich ucieczkę. Esesmani niczego nie zauważyli. Właściwie trudno było rozpoznać, czy to byli więźniowie czy cywile. W ten sposób bratu udało się uciec. Koledzy ciągnęli mnie dalej, aż dotarliśmy do dworca kolejowego. Załadowano nas do wagonów. Zima na dobre się rozgościła i śnieg padał bardzo mocno. Jechaliśmy dwa dni i nie mieliśmy pojęcia dokąd. To były otwarte wagony, bez dachów. Nie dostawaliśmy jedzenia, a w wagonach leżeliśmy jeden na drugim. Wielu więźniów wyskakiwało i próbowało uciekać. W końcu dotarliśmy do Mauthausen. Tam staliśmy jeszcze jedną noc, po czym zaczęto nas rejestrować. Kiedy przyszła kolej na mnie, zauważyłem, że niektórzy więźniowie otrzymali oznaczenie "KL". Byłem pewien, ze zaraz poślą mnie do krematorium, bo ja też zostałem tak oznaczony. Jednak Niemcy umieścili wszystkich z tym znaczkiem w szpitalu. Leżeliśmy tam bez wyżywienia. Tylko raz dziennie dostawaliśmy trochę zupy. Byłem tam prawie trzy miesiące. Ciągle zdawało mi się, że koniec już bliski i zadawałem sobie pytanie: "Co ja tu do diabla robię?". Pewnego marcowego dnia - tak mi się wydaje - Niemcy wyprowadzali do pracy kilku więźniów. Ja pomaszerowałem razem z nimi. Zatrudnili nas przy naprawie linii kolejowych, które zostały zniszczone podczas amerykańskich bombardowań. Znaleźliśmy tam kilka puszek z jedzeniem i mogliśmy się posilić. Pracowaliśmy tam przez tydzień, aż nadszedł rozkaz wymarszu. Przeniesiono mnie do Ebensee. To była moja ostatnia stacja przed wyzwoleniem. Wsadzili mnie do bloku dla więźniów, którzy nie wychodzili do pracy. Śmiertelnie bałem się starszego obozu. To był Volksdeutsch o nazwisku Danisch. Prawdziwy pies, którego dobrze pamiętałem jeszcze z Birkenau. Był tam kierownikiem karnej kompanii. Wszyscy go nienawidzili. Wiedział, że byłem w Sonderkommando, więc balem się, że mnie zdradzi. Przez cały czas próbowałem być tam, gdzie jego nie było, żeby tylko mnie nie widział. Wysłano mnie do pracy w podziemnej fabryce w górach. Pracowałem jeden czy dwa dni, jednak z powodu rany nie mogłem dalej pracować. Zostawałem na bloku. W pewną sobotnią noc Niemcy powiedzieli, że musimy się zabezpieczyć przed nalotami. Potem przyszedł Oberkapo i kazał nam zostać na swoich miejscach. W nocy nagle zauważyliśmy, że esesmani gdzieś zniknęli. Zostali tylko żołnierze Wehrmachtu. Tej samej nocy Amerykanie wyzwolili obóz.
Po wkroczeniu Amerykanów w obozie zapanował prawdziwy chaos. Przyszli tez Rosjanie i szukali broni. Wtargnęli do bloków SS, wzięli broń, a kiedy znaleźli Danischa, to na miejscu go zabili. My więźniowie wyszliśmy na zewnątrz, żeby poszukać chleba. Była tam piekarnia, a w piecach zostało jeszcze kilka bochenków chleba. Próbowano nas podzielić na różne obozy - obóz polski, obóz francuski. Rozdawano tez żywność, jednak w zbyt dużej ilości. Ludzie rozchorowali się na biegunkę, wielu zmarło, bo zjedli za dużo.

Czy po przyjeździe do Izraela opowiadaliście komuś o swojej pracy w Sonderkommando?

Abraham: Początkowo nikomu nic nie opowiadaliśmy. Po prostu nie chcieliśmy o tym mówić.

Dlaczego? Mógłby Pan to wyjaśnić?

Abraham: Żeby nie skłamać: wstydziłem się. Ludzie tutaj w Izraelu krzywo patrzyli na więźniów z Sonderkommando. Nie rozumieli tej strasznej rzeczywistości, w której musieliśmy żyć. Nie rozumieli, że myśmy sobie tej "pracy" sami nie wyszukali. Nie mogli pojąć, że to przeznaczenie zaprowadziło nas do tego piekła w Auschwitz. Chociaż właściwie to nam trzeba zawdzięczać, że w ogóle wiadomo co się tam działo - w tym piekle rozbieralni i komór gazowych. Niech Pan sobie wyobrazi, gdyby nikt z nas nie przeżył, to świat nie wiedziałby, w jaki sposób w Birkenau wymordowano półtora miliona Żydów. Nie byliśmy w Sonderkommando na własną prośbę. Zawiódł nas tam los. Nie powinno nam się zazdrościć, nie mieliśmy żadnego wyjścia. Niech Pan uwierzy, że była to najstraszliwsza praca jaką człowiek może wymyślić dla drugiego człowieka. Mój brat jest tego samego zdania.
Szlama: Mogę się podpisać pod każdym z tych słów. Brat opisał dokładnie nie tylko moje uczucia, ale i odczucia wszystkich. którzy przeżyli Sonderkommando.
Abraham: Chciałbym jeszcze dodać, że ci, którzy znali mnie dobrze, znali też moją historię. Opowiadałem o wszystkim moim znajomym, ale przy obcych milczałem. Do czego dobrego by to doprowadziło? Ludzie dochodzili pochopnie do fałszywych wniosków, szczególnie na tym tak delikatnym polu, jakim była Zagłada. Chcieliśmy sobie oszczędzić dodatkowego bólu.

Dlaczego wtedy, jak Pan twierdzi krzywo patrzono na więźniów z Sonderkommando?

Abraham: Ludzie pewnie myśleli, że jesteśmy mordercami, że własnoręcznie popełnialiśmy mordy i że jesteśmy winni. Tak jakbyśmy popełniali zbrodnie z własnej woli. Ludzie byli niedoinformowani o tym, co wydarzyło się w Auschwitz i myśleli, że mieliśmy swój udział w tych zbrodniach. To wyjątkowy absurd. Przecież zostaliśmy zmuszeni do wykonywania tej pracy dla Niemców. Byliśmy tylko narzędziem w ich rękach. To oni są mordercami i to oni zasłużyli na najcięższą karę. Także za to, co zrobili nam - za to, że zmuszali Żydów do palenia ciał ich braci; że zmuszali Żydów do miażdżenia ich kości na proch; że zmuszali Żydów do wyciągania zwłok ich braci z komór gazowych - to jest wielka niemiecka zbrodnia.

Kiedy zauważyliście, że coś się w tym kierunku zmieniło? Kiedy wyczuliście rosnącą gotowość do opowiedzenia swojej historii?

Abraham: W latach sześćdziesiątych Dział Dokumentacji Jad Waszem zwrócił się do nas po raz pierwszy z prośbą o udokumentowanie naszej historii: "Już od dłuższego czasu próbujemy Panów odnaleźć. Chcielibyśmy, żeby Panowie pomogli nam przekazać światu, co wydarzyło się w Auschwitz. Jesteście jedynymi, którzy widzieli to na własne oczy. Proszę się nie bać. Powinniście być dumni z tego, co osiągnęliście przez bunt Sonderkommando". Od tego czasu zaczęliśmy opowiadać zainteresowanym o tym, co przeżyliśmy w Sonderkommando. Zauważyliśmy, że przedstawiano nas już w innym świetle - okazywano zrozumienie dla naszej tragicznej sytuacji tam w lagrze. Później było już łatwiej opowiadać publicznie o naszym życiu w Auschwitz.

Czy z czasem pogodziliście się wewnętrznie z Waszym losem, czy pozostały jednak jakieś nie zagojone rany?

Abraham: To, co tam się stało, na zawsze pozostanie w naszych sercach i w naszych duszach. Nigdy nie uwolnimy się od pamięci o Birkenau. Nasze środowisko także nie całkiem zmieniło swoje nastawienie w tym względzie. Opiszę Panu pewien przypadek jako przykład. Przed kilkoma laty byliśmy w Tyberiadzie na urlopie. Była tam pewna więźniarka z Auschwitz, która publicznie zaczęła opowiadać o swoich obozowych przeżyciach. Powiedziała między innymi coś takiego: "Więźniowie Żydzi z Sonderkommando byli mordercami i należy ich ukarać. Byli prawie tak samo straszni, jak Niemcy". Tego rodzaju wypowiedzi słyszałem już wcześniej. Są one w pewnym stopniu rozpowszechnione i dzisiaj. Wierzymy jednak, że większość społeczeństwa już tak nie myśli. I możemy mieć tylko nadzieję, że nasza praca w Birkenau będzie właściwie rozumiana - nie my jesteśmy odpowiedzialni za "ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej"!

- - - - - - - - - - - -
<-powrót | w górę

© Copyright Szycha (2004-2015)